wtorek, 13 lipca 2010

Mama radzi mamie

Zadzwoniłam do koleżanki - również Młodej Mamy po porady. Na pytanie, jakie mają krzesełko do karmienia otrzymałam odpowiedź: "najlepsze z możliwych - pożyczone". No tak, świetnie. Bardzo pomocne ;-) Problem wyboru krzesełka nadal pozostawał nie rozwiązany.
Zapytacie po co w ogóle zajmować się czymś takim mając w domu pięciomiesięczne niemowlę? Z powodu magicznych literek BLW. BLW (Baby Led Weaning) to metoda przestawiania dziecka z posiłków mlecznych na produkty stałe bez stresu, przymusu i zapychania dziecka (jak indyka) papkami. W dużym uproszczeniu polega to na tym, że sadzamy delikwenta w foteliku, podajemy mu różne kawałki jedzenia i pozwalamy się tym bawić/rzucać/mlaskać w nadziei, ze za którymś razem zacznie jeść. Pewnie nasze mamy uznały by to za szczyt hipokryzji, bo jest to najnaturalniejsza rzecz na świecie - podać dziecku żarcie do zabawy, ale widać w obecnych czasach nie jest to aż tak oczywiste. W sklepach stoją całe regały zapełnione wszelkiego rodzaju słoiczkami dla niemowlaków począwszy od 4. miesiąca życia. Samodzielne gotowanie odchodzi do lamusa, bo przecież słoiczki są lepsze, bardziej sterylne, lepiej skomponowane i w ogóle same piorą, gotują i wiążą krawaty ;-) Przyznam się, że podawałam Młodemu te cuda ale kielich się przelał, kiedy policzyłam, że za cenę dwóch słoiczków marchewki z ziemniakami kupię po kilogramie każdego warzywa, co starczy na kila miesięcy żywienia Małej Bestii! Zaczęłam więc sama kręcić zupki (z zupełnie zresztą dobrym efektem) ale [o losie!] podanie zupki zabiera czas i separuje dziecko od reszty rodziny. Młody jadł najpierw, a potem my - zupełnie bez sensu. No więc zawzięłam się, kupiłam ten nieszczęsny fotelik i wystartowałam, a raczej syn wystartował. Nie mogę się pochwalić jeszcze szczególnymi sukcesami ale operacja jest w toku, a metoda na pewno warta uwagi.
Mogę się jednak pochwalić osiągnięciami na innym (również wartym uwagi) polu. Pierwszy krok w kierunku odpieluchowania został poczyniony. Wyczytałam co się dało na temat wychowania bez pieluch (ang. EC - Elimination Communication) i postanowiłam COŚ złapać. O dziwo, udało się już za drugim razem. W zasadzie nie było to trudne, wystarczyło wysadzić dziecko po każdym posiłku i akurat u nas po drugim Młody postanowił wystękać pierwszą w życiu kupę wprost do kanalizacji miejskiej ;-) Z czystym sumieniem przyznaję, że był to przełom. Luksus nie czyszczenia zafajdanego dziecka - bezcenne. W ferworze podniecenia sukcesami fekalnymi chciałam nawet zakupić nocnik ale... po co? Żeby go myć po każdym użyciu - fe! Suma summarum pozostawiłam wszystko bez zmian. Synek stęka raz dziennie na klopie, ja nie babrzę się w kupie - żyć nie umierać. POLECAM!
Z innych ciekawych nowości, zakupiłam kubeczek Doidy. Dostępny jest w niektórych internetowych sklepach w Polsce albo via eBay (na tym drugim taniej). Nie wiem, kto to wymyślił ale był geniuszem. Intuicyjnie, bawiąc się, dziecko układa go prawidłowo. Jak na dno wlejemy trochę wody, maluch może popijać (nie oszukujmy się - z pomocą rodzica). Co zyskujemy? Dziecko pijące z normalnych naczyń przed ukończeniem pierwszego roku życia. Żadnych niekapków, butelek i innych wynalazków, zdrowy zgryz i zmniejszenie ryzyka problemów z mową, zero mycia dziwacznych kształtów. Normalne dziecko z normalną zastawą. Czyż nie piękne?
Na koniec moja osobista inwencja w kierunku rozszerzania diety i bezpieczeństwa dziecka (po taniości - a jak!). Zamiast gryzaka do owoców bierzemy zwykły gazik (ten, który kazali kupić do czyszczenia pępka w jakichś chorych ilościach i zostało tego towaru), rozwijamy go, wkładamy w środek owoc, skręcamy wolne końce i dajemy do wyssania nawet nie siedzącemu dziecku (kawałki owoców nie odłamią się i dziecko się nie zadławi). Tanio, higienicznie, bez stresu.
Powodzenia!